dzień piąty.
zachciało nam się oceanu znów. tym razem udaliśmy się do Estoril, miasteczka z tradycją, kurortu wypoczynkowego. hmm. powiedzmy, ze to prawda. plaża wąska i brudna (jakoś mi się to skojarzyło z plażami we Francji wzdłuż lazurowego wybrzeża, tam w identycznych okolicznościach przyrody wszyscy schodzili z uliczki, która leciała równo z wybrzeżem, zmieniali buty na klapki, zrzucali jednym ruchem ubrania i viola, już możemy się opalać). na szczęście mężu znalazło jakąś przyjemną oazę, gdzie zmęczyliśmy panią ilością zamawianych coli, piw, sałatek, kanapek, ilością wtartych ciastek w fotele, przyciętymi palcami w drzwiach i porozwalanymi przez Młodego świeczkami...
dzień szósty, ostatni.
zmęczeni byliśmy wypoczywaniem, doprawdy. Ksieciunio uznał już na poczatku wyprawy, że spanie w nocy odpada, spanie w dzień - absolutnie nie w porze, gdy rodzice chcą coś zjeść, w tym czasie najlepiej jest biegać i uciekać w niewiadomym kierunku, śmiać się, gdy mama chce dogonić z łyżką w ręce czy kawałkiem mięsa nabitym na widelec.
tak wiec dzień szósty, mamy lekko dosyć. w zasadzie dobrze, bo następnego dnia już samolot. więc nie bacząc na 33 stopnie w cieniu ruszamy do baixa-chaido, przewodnik rzecze, ze to dzielnica zakupowa.
na pierwszy ogień - kościół bez dachu.
ludzie siedzą na schodach i nic nie mówią, tylko patrzą sie przed siebie. jakiś gość wyjął szkicownik i zabrał sie za rysowanie. w tle słychać głosy miasta, ale przefiltrowane przez grube mury, nawet brak dachu nie przeszkadza.
w zbiorach muzealnych - trzy prawdziwe mumie, jedna egipska i dzieci azteckie bodajże. z niezdrową fascynacją wpatrujemy sie z Młodą w ich pożółkłe zęby i trzymające się czaszki włosy. aż nam się robi niedobrze.
rozczarowałam sie jedzeniem portugalskim. albo nie umieliśmy dobrze trafić. niemniej - tym razem siadamy w knajpce włoskiej, przerób ma spory, ale za to pizza niesamowita. wracamy tu jeszcze wieczorem, zjeść kolejne niebo w gębie...
następnego dnia - wylot.
jeszcze rzutem na taśmę zwiedzamy ogrody fundacji gulbenkiana, mieliśmy je na wyciągnięcie ręki, tuż obok hotelu, ale ogrodzone wielkim murem bez furtek wydawały się niedostępne...
Warszawa po czterech godzinach lotu z wyjącym towarzystwem wita nas piętnastoma stopniami mniej i ulewnym deszczem.
brr.