dzień trzeci - odpuściliśmy gonitwę, Kuba po nocnych zmaganiach z temperaturą nie nadawał się do niczego, z wyjątkiem marudzenia. tak więc powłóczyliśmy się po okolicy, zaliczyliśmy park Edwarda Siódmego (nuuuda, mnóstwo przestrzeni i biegające luzem psy, nader zaciekawione naszym dzieckiem). Znów zjedliśmy obiad w przyhotelowej knajpce (zestaw danie + picie + deser + kawa = 6,5 euro), jak dla mnie przyzwoicie. mało przyzwoicie było tylko to, ze J. po raz trzeci dostał mięso z jajkiem i tym samym sosem mimo ze zamawialiśmy co innego stukając palcem w menu (menu po portugalsku oczywiście). paella - zdecydowanie przereklamowana i nie warta prawie 14 euro (jakieś 4 smętne kawałki kurczaka na żółtym ryżu).
dzień czwarty - Park das Nacoes. jako że Kubę w nocy znów złapała podobna temperatura i znów czopek był w użyciu, kolejnego dnia stwierdziliśmy, ze nie damy rady włóczyć się w promieniu 200 metrów od hotelu wiec zapakowaliśmy słaniającego się młodego (choć powoli wykazywał zainteresowanie tym co się koło niego dzieje, co dobrze rokowało) do wózka i poszliśmy na czerwoną linię metra. linia dowiozła nas do ostatniego przystanku (Oriente), po drodze każda z mijanych stacji wyzwalała we mnie wewnętrzne wybuchy ach i och. w parku (z uwagi pewnie na niedzielę) od rana ruch, mnóstwo osób spacerujących, biegających, jeżdżacych na małych samochodzikach na pedały
oczywiście naszym celem było oceanarium, jedno z wiekszych i ciekawszych w Europie. z zewnątrz nie prezentuje sie jakoś szczególnie, ot taki budyneczek
w środku - niesamowita konstrukcja z rybami ze wszystkich chyba oceanów i mórz świata. żałuję trochę, ze przebiegliśmy przez oceanarium z szybkością strzały i nie mieliśmy czasu aby dokładnie obejrzeć wszelkie ekspozycje, ale i tak przez te półtorej godziny spaceru oczy nasze miały prawdziwą ucztę.
sam środek oceanarium zajmuje wielkie akwarium z ławicami ryb, płaszczek, mątw, rekinów - wszekie ryby nagle pojawiają sie przed naszymi twarzami, choć nie widziałam, zeby ktoś się bał (szczegolnie dzieci, piszczace i biegajace we wszsytkich kierunkach). wielkie ryby przepływały tuż przed naszymi oczami
ścieżka zwiedzania prowadziła nas przez kolejne kontynenty, część ekspozycji była naziemna, część to specjalnie wydzielone akwaria ze swoją florą i fauną, niektóre specjalnie podswietlone (ach te błyszczące meduzy...). chodziliśmy jak zaczarowani od szyby do szyby szczerząc zeby do ryb, pokazując zobie palcami (nawet Ksieciunio się był ozywił :) ) i piszcząc z zachwytu...
po wyjściu jeszcze jakiś czas szumiało nam w głowie (w oceanarium z wielkich głośników wydobywa sie ciągle jakaś melodia tła)
dalej było tylko fajniej - Młody usnał, Młoda nawet nie marudziła za bardzo, zjedliśmy nader smaczny obiad (krewetki, ach!), zobaczyliśmy wielki wybuch wodnego wulkanu, po czym wróciliśmy do hotelu. tej nocy temperatury u młodego już nie zanotowano.